Stało się. Eliud Kipchoge potrzebował mniej niż dwóch godzin, by przebiec dystans 42,195 km. I ustanowił rekord świata osobliwy – nie zostanie on uznany, a zarazem przyćmi chyba wszystkie tegoroczne wyczyny sportowe. Nie wiadomo właściwie, dlaczego ludzkość obsesyjnie marzyła o pokonaniu maratonu akurat w czasie poniżej dwóch godzin. To 120 minut lub 7200 sekund – liczby okrągłe, ale wraz z poprawianiem kolejnych rekordów długodystansowcy mijali inne równie okrągłe, np. 7500, 7400 czy 7300, a one niczyjej wyobraźni nie porywały. Nikt nie nazywał ich również „psychologiczną” ani „magiczną barierą do pokonania”. Jeśli się zastanowić nad merytoryczną zawartością tego określenia, może zabrzmieć ono trochę absurdalnie. Dlaczego niby zejście poniżej granicy dwóch godzin miałoby dla sportowca stanowić wyzwanie mentalnie poważniejsze niż zejście poniżej, powiedzmy, dwóch godzin i 18 sekund? Dlaczego na wykresach giełdowych czy tabelach z kursami walut także widzimy jakieś wyimaginowane „psychologiczne bariery”, zawsze związane z okrągłymi liczbami? A jednak w sporcie one rzeczywiście istnieją. Przed dekadami biegacze tęsknili za sforsowaniem innej abstrakcyjnej granicy – przebiegnięcia mili w czasie poniżej czterech minut, czyli 240 sekund. Uchodziła za nieosiągalną, więc przekroczenie jej przez Rogera Bannistera magazyn „Sports Illustrated” obwołał „największym wyczynem XX wieku”. Gdy jednak Brytyjczykowi się udało, w następnych trzech latach barierę złamało… 17 innych długodystansowców. Nie nastąpił wtedy żaden skok w metodach treningowych, nie zmieniły się bieżnie ani sprzęt, ludzkie geny również nie zdążyłyby wyewoluować w kierunku gepardzich. Inni atleci usłyszeli po prostu komunikat „ty też możesz to zrobić”, wyczyn stulecia szybko zmalał do oczywistego celu dla każdego w czołówce. Można przypuszczać, że istotnie pękła bariera psychologiczna. Daniel Coyle, cytowany już przeze mnie autor „Kodu talentu”, przywołuje więcej dowodów, że jeśli przełomu dokona pojedynczy sportowiec, to potrafi natchnąć wielu mu podobnych. Opowiada o golfistkach z Korei Południowej, które przypuściły zmasowany atak na czołówkę w 1998 r., po bezprecedensowym dla zawodniczek z tego kraju sukcesie odniesionym przez niejaką Se Ri Pak, czy Annie Kurnikowej, która natchnęła tabuny rodaczek, gdy jako niepełnoletnia tenisistka wtargnęła do półfinału Wimbledonu. „Talent rozprzestrzenia się jak mlecze po podmiejskich ogródkach. Jeden podmuch przynosi wiele kwiatów”. Czy zatem powinniśmy zakładać, że wkrótce zaczniemy oklaskiwać całe stada następców Kipchoge, który zresztą wspominał, że w swoim pościgu za niemożliwym inspirował się Bannisterem? Odpowiedź nie jest prosta, ponieważ oba biegowe rekordy oddziela wieczność. Gdy swój ustanawiał w 1954 roku Brytyjczyk, jako młody lekarz rano miał jeszcze dyżur w szpitalu i dopiero w południe wsiadł w pociąg do Oxfordu, by stanąć na starcie. Zwykły chudzielec sporo ćwiczył, więc był szybki. Tymczasem Kenijczyka poniosły dzisiaj potęga współczesnej technologii, nauki, wątpliwych praktyk Nike oraz majątek kontrowersyjnego, delikatnie mówiąc, multimiliardera Jima Ratcliffe’a. Długo by opisywać, ile mózgów oraz mięśni pracowało na wyczyn Kipchoge. Buty z oddającą energię wkładką z włókna węglowego; aerodynamiczne tunele osłaniające od wiatru; zmieniający się jak w sztafecie inni wybitni długodystansowcy zredukowani do rólek „zająców”, którzy przyspieszają bieg (nie podoba mi się, że do polszczyzny przeniknął „pacemaker”, nasze słowo ładniejsze); podawane przez rowerzystów napoje, w tym ponoć najwydajniejszy wyprodukowany izotonik; wyświetlana na ziemi kreska pozwalająca Kenijczykowi kontrolować tempo; towarzysząca mu na zawodach pierwszy raz w życiu żona i dzieci. Tym razem w głowach atletów niekoniecznie natychmiast zaświtało „ja też mogę to zrobić”. Wykorzystano całą dostępną wiedzę, zainwestowano ocean pieniędzy, spektakl spowiły też wątki związane z zakazanym wspomaganiem – o wielu przeczytacie w świetnym tekście Łukasza Jachimiaka i zatrzęsieniu innych materiałów we wszystkich językach globu, bo widowisko podekscytowało całą ludzkość. Sam Kipchoge porównał swoje kroki do tych, które po wylądowaniu na Księżycu wykonał astronauta Neil Armstrong. Władze lekkoatletyczne uważają inaczej, rekordu nie uznają. Opisane wyżej okoliczności łamią bowiem regulamin w wielu punktach, poza tym Kenijczyk nie brał udziału w normalnej rywalizacji. Wielu ekspertów, również aktywnych znakomitych lekkoatletów, wyczuwa w wiedeńskiej imprezie fetor przekrętu, zorganizowanej dla marketingowych potrzeb cyrkowej sztuczki mającej niewiele wspólnego z prawdziwym sportem. Sam chętnie napisałbym, że Kipchoge wygrał na dopingu, ale czuję, że mimo wszystko obraziłbym fenomenalnego atletę, który zasługuje na szacunek i podziw. Nikt tutaj nikogo nie oszukiwał, całą (miejmy nadzieję) operację przeprowadzono jawnie, zresztą hegemonii bohatera nad resztą biegowej stawki nie sposób zakwestionować – posiada również oficjalny rekord, wygrał 12 z 13 przebiegniętych w karierze maratonów, raz dotarł do mety jako wicelider. Reprezentuje szczytowy sportowy kunszt. Można co najwyżej żałować ewentualnych następców, którzy psychologiczną barierę przełamią – o ile ktokolwiek przed nim tego dokona, być może tylko hipotetyzujemy – w normalnej rywalizacji. Kipchoge w pewnym sensie odebrał im przejście do legendy. W harmidrze składanych obecnie mistrzowi hołdów niewielu bowiem usłyszy lub uzna za zasadniczo ważne, że padł rekord jedynie nieoficjalny. Gdy pojawią się odpowiednio zdeterminowani sponsorzy z budżetem bez dna, jak szefowie Nike czy Ratcliffe, mają pełną wolność zignorowania obowiązujących reguł gry. Wymyślą sobie własne. Zmierzają w końcu ku celowi donioślejszemu niż sport, pragną przekraczać granice ludzkich możliwości. I widownia to kupi. Przecież Kipchoge nie poleciał na lekkoatletyczne mistrzostwa świata, wolał igrzyska pod flagą Nike. Dlatego zastanawiałbym – z niejakim niepokojem – czy alternatywnych sportowych aren nie przybędzie. Czy nie czeka nas nawet widok sprintera, który namówiony przez obrzydliwie bogatych mecenasów otwarcie się szprycuje, by unieważnić inną „psychologiczną barierę”. I wcale nie oczekuje, że ktoś jego wyczyn opublikuje w oficjalnych tabelach. Można rekord uznać albo nie, i tak nikt mu nie odbierze, że był pierwszy.
Cristiano Ronaldo's $30 million real estate portfolio includes a 7-story mansion, a New York City apartment, and a holiday home next door to Conor McGregor. Cristiano Ronaldo has an impressive collection of properties. Cristiano Ronaldo is one of the richest athletes on the planet. The Portuguese star has pocketed over $1 billion in earnings
Zapraszam do obejrzenia, to trzeba koniecznie zobaczyć! Bardzo proszę o komentarze!!!
Watching Cristiano Ronaldo in the first half of Portugal’s World Cup opener against Ghana on Thursday, you could feel the frustration from the stands.. The striker still looked the part, waving
Płaczek, aktor, żeluś, symulant, król odpalonego saturatora – tak głosi pierwsza z wersji. Druga zaś – najlepszy piłkarz świata, król, idol, wzór do naśladowania oraz najlepszy przykład tego, jak daleko można zajść dzięki ciężkiej pracy, wytrwałości i ciągłej wierze w powodzenie. Przez jednych niemiłosiernie wyszydzany, przez drugich uwielbiany do granic możliwości. Nie ma obecnie piłkarza (być może nie było kiedykolwiek), który budziłby tak skrajne emocje jak Cristiano Ronaldo. Szukajcie, a nie znajdziecie. Nie ma opcji. I choć sam za nim średnio przepadam, to jednak mimo wszystko właśnie osoba CR7 stanowi dla mnie główny argument za tym, by niezależnie od rozstrzygnięcia w dzisiejszym starciu Niemców z Francuzami w finale obstawać za mam zamiaru przesadnie się kryć – z Realem Madryt sympatyzuję od dzieciaka. Figo, Zidane, brazylijski Ronaldo, Beckham, a nawet Owen… Nazwiska, które młodemu chłopakowi zaczynającemu interesować się piłką są w stanie namieszać w głowie i w konsekwencji odbić na nim piętno, które na zawsze zmieni jego postrzeganie futbolu. O ile jednak na przestrzeni kolejnych lat wszystkie galaktyczne transfery budziły we mnie spory entuzjazm, a w przychodzących na Santiago Bernabéu za grube miliony gwiazdach światowej piłki potrafiłem dostrzec też w jakiś sposób ludzi żyjących na tej samej planecie co my, o tyle w przypadku Cristiano do dziś miewam z tym problemy.„Jak to możliwe, że jesteś za Realem i nie lubisz Cristiano?”, pytanie to słyszałem tyle razy, że nawet nie umiem do tylu liczyć. Ano nie lubię, po prostu. Nie mam zamiaru kwestionować jego piłkarskich dokonań i wkładu w sukcesy Realu Madryt, bo to najzwyczajniej w świecie mija się z celem. Nie powiem też, że nigdy nie cieszyły mnie jego bramki. Tak czy inaczej, wizerunek, który wykreował sobie przez te wszystkie lata sprawia, że jako sympatykowi Realu jest mi za niego często po prostu próby udowadniania na każdym kroku, że jest najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji, kręcenie narcystycznych filmów, w których pokazuje światu, jaki jest fajny i wielki, cierpiętnicze miny, gdy zamiast niego do siatki trafiali Benzema czy Arbeloa, przerwy w dostawie prądu czy też wypowiedzi przed kamerami w stylu „gdyby wszyscy byli na moim poziomie, bylibyśmy pierwsi”, „jestem smutny, ale nie powiem dlaczego” albo „ludzie mi zazdroszczą, bo jestem ładny, bogaty i świetnie gram w piłkę” mają prawo odpychać. I mnie osobiście odpychają. W Ronaldo widzę bowiem gościa, który mimo trzech dych na karku mentalnie wciąż pozostaje dwunastolatkiem chcącym pochwalić się wszystkim dookoła, że ma fajniejsze zabawki niż reszta dzieciaków. Sukces powinien iść w parze z klasą, a tej zdecydowanie mu nieraz moje negatywne odczucia wobec jego osoby szybko jednak zanikają, gdy Ronaldo zakłada reprezentacyjną koszulkę. Cristiano w barwach Portugalii w ułamku sekundy z nadętego dupka przemienia się w faceta, u którego da się dostrzec ludzkie cechy. Gościa, który na chwilę pozostawia gdzieś za sobą wiele z tych wszystkich pozerskich, drażniących zachowań i pokazuje swoje drugie oblicze – autentycznego kolesia, który przestaje na jakiś czas myśleć wyłącznie o czubku własnego nosa. Kolesia, który nie uważa się już za króla wszystkiego i wszystkich, który nie jest już tym samym Ronaldo pytającym na filmie swojego syna o to, którego samochodu brakuje w czego to wynika? Choć może to i trochę bawienie się w tanią psychologię, moim zdaniem – z faktu, że w kadrze Ronaldo w końcu nie odczuwa potrzeby nachalnego podkreślania, że jest najlepszy. Wie on bowiem, że żaden z kolegów nie jest w stanie dorównać mu ani popularnością, ani umiejętnościami i – co za tym idzie – czuje się o wiele bezpieczniej. Nie musi bać się tego, że Bale czy Benzema zagrali lepiej od niego, że zaraz ktoś zajmie jego miejsce na szczycie. Nie musi panicznie obawiać się, że za jego plecami już czai się stado hien czyhających tylko na jego gorszy on sobie bowiem sprawę z tego, że dla reszty zawodników reprezentacji Portugalii pełni w praktyce rolę ojca, mentora i przewodnika, który jak trzeba, weźmie odpowiedzialność na swoje barki, a gdy zajdzie potrzeba, będzie ściskał kciuki za swoich uczniów, by tylko wspólnie popchnąć głodną jak chyba żadna inna kadra narodowa na świecie Portugalię ku upragnionemu triumfowi na wielkiej imprezie. I w roli tej czuje się wyjątkowo dobrze. Nawet jeśli zachowuje przy tym pełną świadomość, że w razie niepowodzenia odpowiedzialności nie będzie dało się rozmyć na cały zespół. Nie, tym razem „gdyby wszyscy byli na moim poziomie” nie miałoby racji byłbym wyjątkowym ignorantem, gdybym stwierdził, że Cristiano podczas EURO nie machał łapkami, nie zerkał błagalnie w kierunku sędziego czy nie raczył nas innymi aktorskimi popisami. Po spotkaniu z Islandią nie potrafił też ugryźć się w język. Tak czy owak, podczas tego turnieju najbardziej w pamięci zapadły mi dwie sytuacje z jego udziałem. Pierwsza – radość po golu Ricardo Quaresmy w potyczce z Chorwacją. W Realu tego samego Ronaldo oczami wyobraźni widziałbym już bowiem wkurwionego po tym, że ktoś musiał/ośmielił się dobijać na pustaka jego strzał. Nie było w tym ani grama aktorstwa i udawania z maskowanym bólem w tle, że to nie on przesądził o zwycięstwie. Tak samo jak nie było ani szczypty fałszywej kurtuazji w pocieszaniu po meczu zalanego łzami Luki rzecz, która mnie poruszyła, to z kolei jego zachowanie podczas serii rzutów karnych przeciwko Polsce. Tak autentycznego Cristiano nie widziałem chyba nigdy. Najpierw sam pewnie wykorzystał jedenastkę, potem zaś przeżywał strzały kolegów w sposób, który zapamiętam jeszcze przez długi czas. Chowanie się za plecami reszty zawodników, odwracanie wzroku, cieszenie się jak dziecko po każdym celnym strzale… To był Ronaldo, u którego było widać niepewność, strach, nerwy. Ronaldo, który w trosce o coś więcej niż własną fryzurę był w stanie pokazać światu cząstkę ludzkich emocji i ułomności. Ronaldo, względem którego przez to wreszcie mogłem odczuć – dystansując się na chwilę od tego, że miało to miejsce w starciu z Polską – zwyczajną od tego, kto dziś okaże się drugą finalistą, w walce o złoto będę po stronie – bo „kibicowanie” w tym przypadku byłoby jednak stwierdzeniem mocno na wyrost – tej beznadziejnej, jadącej na farcie i męczącej bułę Portugalii z wkurwiającym Cristiano w centrum. Będę za Portugalią, ponieważ podczas tych nielicznych chwil, w których Ronaldo pokazuje swoje ludzkie oblicze, zamiast łez smutku wolałbym zobaczyć u niego łzy szczęścia. Łzy szczęścia normalnego gościa spełniającego marzenia nie tylko swoje, lecz także całego narodu. Janusz BanasińskiFot. FotoPyKPenN.